To już dwa tygodnie ostrego zwarcia z Covidem. Jeszcze nie trąbimy zwycięstwa, ale prawie. W sumie 50 sztuk. zakażonych w domu dla chorych na Gniewkowskiej. Na razie bez ofiar śmiertelnych. To jeden z cudów.

Uratowali nas Lekarze ze Szpitala Narodowego, zabierając pacjentów, organizując im transporty.

Została Renia, Krzysztof- opiekun, Błażej, który zgłosił się na ochotnika i kilkunastu mieszkańców. Ostatnia akcja wywożenia kolejnych zakażonych- w piątek wieczorem. Płakali nasi, bo zdawali sobie sprawę, że Wigilię spędzą w szpitalach i izolatoriach. Renia obiecała powtórkę z Wigilii 6 stycznia. Z pełną oprawą i prezencikami. No i na razie 2 nasze dzielne Pielęgniarki są negatywne, które to określenie ma wydźwięk jak najbardziej pozytywny. Obiadki zamawiam na Gniewkowską z cateringu, podobno pyszne. Kucharze chorzy. Na Narodowym też ponoć nieźle karmią.

Wszystkim Wam dziękujemy za wsparcie- duchowe, przyjacielskie i konkretne. Nie idziemy sami i to się czuje.

Dziękuję Pracownikom, którzy trwają, niektórzy zamykając się z naszymi chorymi na tydzień, żeby uniknąć jednoczesnego zakażenia całego personelu. Inni zostają po godzinach, bo tak trzeba. Jeszcze inni pracują za tych, którzy są chorzy.

Jesteśmy zmęczeni, nawet bardzo. Wszyscy, we wszystkich domach. Podobnie jak pół świata, a szczególnie tej jego części, która jest słabsza, stara, schorowana, ściśnięta w placówkach wszelkiego rodzaju opieki, w stresie, dusząca się w kombinezonach i maskach. Renia od marca praktycznie nie opuszcza domu. Siedzi razem z chorymi. Ucięte są wszelkie kontakty między naszymi domami, oprócz niezbędnego zaopatrzenia i wsparcia. Moją świeżutką kolejną wnuczkę, Anielkę, widziałam raz przez chwilę i z daleka. Artur na “pacerku” nie był od miesięcy. Damy radę.

Oksana-pielęgniarka, Krzysztof, Błażej, dom na Gniewkowskiej

Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Z ulgą, że nas to nie dotyczy, patrzyliśmy na inne strony świata, gdzie wojny, głód, bieda. I, jakże często, z obojętnością lub nawet wrogością. Bieda i trud przyszły do nas. Przynajmniej do wielu z nas. Może po tym lepiej zrozumiemy “biednych zawsze”, nie tylko “epidemicznych”, zauważymy słabych, przeżywszy poczucie zależności od sił, na które nie mamy wpływu?


Życie musi się toczyć, paczki i wsparcie dla dziesiątków tych, którym nie wiedzie się nawet bez pandemii, choinki, świąteczne potrawy, prezenciki…Skromniej, ale będzie.


Kiedy wiele lat temu przechodziliśmy bardzo trudny czas i źli ludzie chcieli nas zniszczyć, Renia rzuciła taką myśl: “Może to wszystko po to, żebyśmy zobaczyli, jak się kochamy”. Chodziło o Wspólnotę, która zjednoczyła wówczas siły i “się udało”. Zło poszło precz, podwinąwszy ogon pod siebie, a my ciągle jesteśmy.


Te trudne czasy pandemii też pokazują moc zwykłej miłości bliźniego i solidarności. Może uwierzymy w siebie, w to, że jesteśmy zdolni do poświęcenia dla drugiego? Takiego malutkiego, nie żadne ekscesy. Maseczka, dystans, rezygnacja ze spotkania, które niekonieczne, zakupy sąsiadce, w lokalny sklepiku, który ma ciężko itd., Szybciej się to skończy, będzie mniej zmarłych, mniej tragedii w postaci zniszczenia miejsc pracy, dorobku życia, mniej wydatków na leczenie, za to chorzy na inne choroby będą mogli się na nie leczyć . Nie oczekujmy, że ktoś nam to nakaże.


Nie róbcie nam tego, żebyśmy musieli przeżywać raz jeszcze to, co było, żeby umierali nasi i Wasi bliscy. Tak, zmarł Tato naszej Dyrektorki Fundacji. A przynajmniej ograniczmy ryzyko.


Przyjście Chrystusa zmieniło świat. I zmienia. Powoli, z oporami naszej wolności i naszych wyborów. Ale zmieniać nie przestanie do “końca świata, a nawet dłużej” jak mówi Jurek Owsiak. I ma tutaj rację. Światło nie zgaśnie nigdy, bo jest Bogiem Wiekuistym. Ojcem, Przyjacielem i Bratem człowieka.

Nad-obowiązkowo

Błażej Strzelczyk

pisze

Świat nie ma prawa się skończyć

zostało kilkunastu mieszkańców

Jesteśmy zmęczeni. I wcale nie chodzi o noszenie od świtu do nocy medycznych fartuchów szeleszczących przy każdym kroku, ograniczających ruchy i palących od środka, nie chodzi o tę stróżkę potu, która zaczyna spływać po plecach przed siódmą rano, gdy z Krzyśkiem, który się jeszcze jakimś cudem ostał, przygotowujemy śniadanie dla oddziału covidowego, i oddziału, który tylko czeka, aż się zakazi, nie chodzi o odbite na twarzy ślady medycznych okularów i wżynających się w nosy higienicznych maseczek, ślady, które, podkręcone w instagramowych filtrach zbierają najwięcej lajków.


Chodzi o to, że w gruncie rzeczy jesteśmy bezradni. Spostrzegliśmy, że straciliśmy kontrolę. Wyjścia z utraty kontroli są zazwyczaj dwa – mądrzyła się parę miesięcy temu moja terapeutka – albo zacznie pan panikować, bo spostrzeże pan, że i tak na nic nie ma wpływu, albo pan odpuści, bo tak samo uzna pan, że nic z tego nie będzie. Wszyscy wokół poklepują nas wirtualnie po plecach i dodając nam otuchy nie mogą wyjść z podziwu, jak dzielni jesteśmy na tej “wojnie”.


Otóż: żadna to wojna. A jeśli już musimy się odwoływać do tej żenującej militarnej narracji, to bardzo proszę, wygląda to mniej więcej tak, że siedzimy skuleni w okopach, otoczeni ze wszystkich stron wirusem, w rękach trzymamy pistolety na wodę (szczęśliwie ze środkami dezynfekcyjnymi), i właściwie nie do końca wiemy, czy strzelać, czy lepiej od razu poddać się bez walki, bo i tak zaczęliśmy tę “wojnę” stojąc z opuszczonymi spodniami i papierową torbą na głowie zamiast hełmu.


I właściwie tak, właściwie to jestem bez nadziei. Że to się kiedyś skończy na przykład nie mam nadziei. Albo nie mam też nadziei, że ci sponiewierani już życiem bezdomni starcy, którzy na hasło “zamkniemy wam stoki narciarskie i tym was uratujemy”, poczciwie rozkładają ręce, wreszcie zaznają odrobinę spokoju i mądrych decyzji innych. Najmocniej dopada mnie ten stan właśnie w naszym schronisku na Gniewkowskiej w Warszawie.


Od dwóch tygodni bijemy się tu z wirusem, z przetrzebionym przez niego personelem, i pozarażanymi mieszkańcami, we troje: z chodzącym jeszcze mieszkańcem Krzyśkiem, i stojącą jakimś cudem na posterunku kierowniczką Renią.


Nigdy nie umiałem tego uchwycić. Panującej tu w powietrzu melancholii, bezradności, samotności. Nie wiem. Nie umiem. Pośród ich zgniłych wyziewów, pożółkłych dłoni okadzonych dymem najtańszych fajek kupionych pod halą Banacha, pośród tych parszywych, warszawskich urków i apaszy, którzy kończą tu swoje poczciwie życie, unosi się jakaś dziwna aura, trochę jak z Patti Smith w “Poniedziałkowych dzieciach”: “(…) w powietrzu wyraźnie czuło się melancholię, jakby wszyscy sobie nagle przypomnieli, że nie mają dokąd pójść”.


No więc jest ta aura i jest ta poczciwość. I jest ten Covid. I jest jeszcze Rysiu, który rozczulił mnie dziś do granic. Siwiutki doszczętnie, powłócząc nogami, zgarbiony, z melancholią na twarzy, przyszedł do nas do kuchni po kolacji i mówi, że pomoże nam myć po posiłku. Stanął nad zlewem i każdy widelec, nóż i talerzyk przecierał uważnie, spokojnie i bez pośpiechu. I to było śliczne.


Jak ten wiersz Szymborskiej, dało nadzieję, że świat, przy takim rysiowym myciu naczyń, nie zasługuje (jeszcze) na koniec świata. Miejcie pokrzepienie, nawet wbrew nadziei.

“Dopóki ta kobieta z Rijksmuseum w namalowanej ciszy i skupieniu mleko z dzbanka do miski dzień po dniu przelewa nie zasługuje Świat na koniec świata.”/W.Szymborska/—https://patronite.pl/strzelczyk