Nasze biura są na granicy szaleństwa. Jedna faktura do rozliczenia dotacji musi mieć kilka pieczątek i podpis osobisty osoby z zarządu. W piątek Renia podpisała się ok 2000 razy, a przedtem pieczątkującej ręka zemdlała, a ona sama prawie takoż. Tak wygląda miłosierdzie w praktyce, niestety. Można by rzecz uprościć, ale przecież urzędnicy się boją, a lęk swój topią w wymyślaniu coraz to nowych wymagań, które mają zabezpieczyć przed oszustwami. Nie wiem, jak ma się liczba pieczątek do wzrostu uczciwości, ale widać jakoś się musi mieć.  Oszuści i tak to ominą, a uczciwi tracą czas.

Do budynku naszego schroniska dla kobiet lat temu 13 dostawiliśmy blaszany kontener połączony z wejściem głównym małym łącznikiem. Miasto Warszawa to zafundowało z okazji 25 lecia pontyfikatu JPII. W kontenerze czasem nocują panie, jak już w domu nie ma miejsc, a latem służy jako palarnia. Kontrole straży pożarnej mamy regularnie, kontener stoi jak stał, a w tym roku Pan Strażak orzekł, że trza go rozebrać. Nie dlatego, że jakoś się zestarzał, tylko ścianki wewnętrzne łącznika są z płyty. Zawsze były z tej płyty, a teraz być nie mogą. Łącznika nie rozbierzemy, tylko wyłożymy płytą gipsową. I tak się bawimy – co roku niespodzianka, nowy przepis, nowa piecząteczka, nowe instrukcje i konstrukcje. Oczywiście na nasz koszt, nie Państwa. Ale “sie nie damy”, walić pieczątki będziemy, płyty wymieniać, schody rąbać i chorych zamieniać na zdrowych. Wszak jesteśmy z narodu dzielnego, ustawicznie walczącego, wprawę mamy, honor i Pana Boga też/co do Pana Boga, to mam taką nadzieję, że jest z nami, okaże się na końcu/ i dla Ojczyzny przecież i Jej Obywateli te płyty kładziemy i rachunki podpisujemy.

korytarz w schronisku dla kobiet

Walka zaś nasza na pieczątkach się kończy, ale nie od nich zaczyna. W domach/nie tylko naszych, zresztą/ tragicznie brakuje miejsc. Na Stawkach zajęte są korytarze i częściowo jadalnia. Materace wciska się gdzie się da. Na Potrzebnej też ludzie śpią na korytarzach, na Łopuszańskiej w jadalni, bo korytarzy praktycznie nie ma.

Chłopaki na wsi w połowie remontu domu pewnej rodziny. Pokój już prawie gotowy, kazałam wyrzucić “kozę”, bo widok tych urządzeń w drewnianych izbach, przy łóżkach dzieci, przyprawia mnie o nerwicę lękową. Do czasu postawienia pieca CO i kaloryferów, czyli do wiosny, mają się ogrzewać elektrycznym grzejnikiem, przez nas zakupionym, nie własnej roboty. Tutaj władza kochanych strażaków nie sięga, nikogo nie obchodzi jak ludzie żyją i jak się ogrzewają. Takich “kóz” już zlikwidowaliśmy dobrych kilka remontując ludziom mieszkania. Mają one niewątpliwie zalety. Są tanie i można w nich palić byle czym. Można je też skonstruować samemu.

Tak więc miłe zwierzątko stało się symbolem grzewczej biedy. Dawniej było żywicielem ubogich, tanie w eksploatacji jak piecyki. Koza zje nawet papier.

 Do Ojczyzny wracając, ostatnio znowu osiągnięcia ma niezwykłe. Obroniła nas Matka nasza przed inwazją obcych, roboty ujęła chętnym do dobrych uczynków i głupim miłosierdziem przejętym wobec jakiś tam wojennych ofiar, kalek i innych niedorobionych lub przez kule i bomby przerobionych  i szwendających się, nie wiedzieć czemu, po świecie kobiet i dzieciaków. Cóż, trzeba nam wrócić do korzeni. Zwrócić oczy ku Światłu. Każdy, nawet malutki  promień rozjaśnia ciemności. Może dotrze do serc tych, od których zależy los cierpiących.

 

 

Nad-obowiązkowo-na smartfonach trzeba czytać w wersji “na komputer”