Wizyta wnuków dobiega końca. Dom przetrzymał tę dziecięcą energię, powoli zbieramy różne rzeczy, które były niezbędne do zabawy i nawet grzebienie, szczotki i garnki poznajdywane i poustawiane. Artur odetchnął z ulgą, bo biedak pilnował swojego mieszkanka przed najazdem Hunów dzień i noc. Nikomu nie wolno wchodzić do jego królestwa, które posiadł niedawno, bo przed Świętami zamieszkaliśmy w nowym domu. A Hunowie usiłowali się wedrzeć podstępem, łypiąc na Arturowe książki i zabawki tak, że synek musiał być czujny. Posiadanie wnuków w stosunku do posiadania małych dzieci ma wielką zaletę: nie musisz ich wychowywać, pilnowanie mycia rąk i zębów można lekko odpuścić /wrócą do siebie, to rodzice się będą z tym borykać/, słodycze też praktycznie “na żądanie” i przytulanie może być całodzienne. Lekcji też nie odrabiamy. Czyli przyjemność bez zobowiązań. Tylko pilnować, żeby zwrócić rodzicom w stanie nienaruszonym.
W domu dla chorych w Warszawie, a jakże, Coronavirus. Na szczęście wszyscy szczepieni, więc przebiega jak na razie łagodnie. Ponieważ nie jesteśmy w stanie ograniczyć wychodzenia z domu zakażonych mieszkańców, Renia, po wielu godzinach dodzwoniła się do Sanepidu. Tam, bez spiny. Jaka kwarantanna? Po co? Jednak na propozycję podesłania do tamtejszego biura kilku naszych zakażonych na pogaduchy, pani się ocknęła i ustaliła tę kwarantannę, a nawet po kolejnych nagabywaniach zdecydowano, że w środę przyjadą i zrobią testy PCR. Bo nasze niby ważne, ale nieważne. I nie dziwota, że zakażeń jest tyle. Gdybyśmy tak naszych zarażonych wypuścili “w miasto”, ilu nowych by przybyło? Wniosek jeden: obywatele, nie liczcie na służby, liczcie na własny rozsądek i myślcie o innych – też obywatelach.
Oczywiście kłódka na bramie wzbudza bunt. Kolejne zamknięcie jest trudne do przyjęcia i to rozumiem. Gdyby…..gdyby większość owych obywateli była zaszczepiona, dbała o maseczki, dystans, dezynfekcję…..
Właśnie w poniedziałek wraca ze szpitala znajomy nam człowiek. Wrak ludzki, z odleżynami, ledwo oddycha. Covid, nie był zaszczepiony. Cud, że przeżył. Zostało 30% płuc. Kombinujemy materac przeciwodleżynowy, inne sprzęty żeby żonie ulżyć w opiece.
Ciągnący się w Jankowicach remont zmęczył już mieszkańców, a do końca jeszcze trochę. Powodem opóźnień też wirus. Młody pracownik ekipy budowlanej nie żyje, nasi byli szczepieni więc obyło się bez ofiar, chociaż oczywiście kłopot i koszty.
Za to dom w Warszawie śmiga w górę mimo pogody niezbyt dobrej na budowę.
Znowu transport człowieka z Krakowa do Jankowic. Człowiek na ulicy od 1985 roku. Weteran. Tak bywa, że dopiero choroba i starość przyganiają niektórych do ciepłego i bezpiecznego miejsca. Różne są ludzkie losy i powikłania życiowe. Niektórzy przybywają, żeby umrzeć godnie, bo nic już więcej nie możemy zrobić, inni stają mimo wszystko na nogi lub lądują na wózku i żyją i mają się nieźle. Na szczęście takich jest większość.
Trzeba nam czasem wstrząsu, żeby zmienić coś w życiu, chociaż wiemy, że powinniśmy. Pan Bóg nie jest autorem nieszczęść, jakie nas spotykają, lecz czułym towarzyszem naszej drogi zawsze gotowym do przygarnięcia. Nie może zmienić naszych wyborów, bo dał nam wolność. Może tylko być i czekać na człowieka. Jest Miłością Czekającą.
Jak stara matka czekająca w oknie na odwiedziny dziecka, na telefon. Ileż takich matek znam? A w konkretnym, naziemnym wymiarze- czekającą poprzez ręce i serce, łóżko, posiłek, kąpiel, leki czy ubranie, słowo otuchy. Bo na tym polega Wcielenie- Bóg stał się człowiekiem. I tym na granicy i tym na ulicy też. Każdym człowiekiem. Tylko jak Go w sobie nie zgubić? I chyba najważniejsze- jak rozpoznać, że się Go zgubiło?
Na tym kończę, choć niedokończone, bo wichura zrywa co chwila prąd, a jak nie ma prądu to nie ma internetu.